Nie dziwi mnie rozczarowanie pracodawców absolwentami krakowskich uczelni, o którym pisała Aneta Zadroga na łamach „Gazety Wyborczej” (31 stycznia – 1 lutego 2009).
Nie do końca zgadzam się z opinią, iż wybór studiów to decyzja często pochopna i nieprzemyślana. Moim zdaniem jest to przede wszystkim wynik kalkulacji, swoistej selekcji negatywnej, składania podania tam, gdzie są największe szanse na przyjęcie. Preferowane są studia niepłatne, stacjonarne (w uczelniach państwowych). Drobiazgowe wyliczanie szans zastępuje z reguły predyspozycje czy zainteresowania. Tych ostatnich, zwłaszcza oryginalnych, wielu kandydatów na studentów po prostu nie ma. Natomiast studia płatne wybierane są w drugiej kolejności, przede wszystkim pod kątem możliwości znalezienia pracy lub łatwości zdobycia dyplomu. Kandydat na studenta chce się przede wszystkim na nie dostać, powodowane jest to chęcią wyrwania się z domu, zakosztowania życia w dużym mieście. Należy również pamiętać, że studia umożliwiają mu podjęcie pracy, bo pracodawca nie płaci ZUS.
Studia są sposobem na życie, przedłużaniem młodości, przeczekaniem. Kołem ratunkowym zarówno dla samych studentów, jak i kolejnych ekip rządzących, gdyż skutecznie zmniejszają wskaźnik bezrobocia.
Łatwiej o szkołę wyższą niż przedszkole
Dawniej zdawano na studia, by uniknąć wojska lub znaleźć małżonka. Przed trzydziestu laty na ostatnich latach studiów przeważały mężatki, były ciężarne i matki. Każdy rok organizował swój bal i rajd turystyczny, wszyscy nie tylko w grupie, ale i na roku się znali i, co najważniejsze, dobrze ze sobą czuli. Korzystano z oferty kulturalnej, udział w konfrontacjach filmowych był niemal obowiązkiem, powodzeniem cieszyły się kina studyjne, wystawy – zwłaszcza fotograficzne, nie dziwiła potrzeba posiadania karnetu do filharmonii.
Dzisiejszy student myśli przede wszystkim o znalezieniu dobrej pracy, wielu kolegów z grupy nie zna. Rywalizacja w grupie niszczy wszystko, co najpiękniejsze, najważniejsze – przyjaźń i koleżeństwo. Dochodzi (na szczęście sporadycznie) do sytuacji, w której koledze leczonemu w szpitalu nie pożycza się notatek, bo stanowi konkurencję w walce o dobry staż czy stypendium naukowe.
Złośliwi twierdzą, iż po transformacji ustrojowej znacznie łatwiej było założyć szkołę wyższą niż prywatne przedszkole. Powstało ponad trzysta prywatnych placówek noszących w nazwie przymiotnik „wyższa”. Sytuacja taka spowodowała, że nawet renomowane uczelnie zmuszone zostały do walki o studenta, zwłaszcza iż kadra zaczęła uciekać, bo „prywaciarze” z reguły lepiej płacili. Jakość błyskawicznie przeszła w ilość. Egzaminy ustne zastąpiono pisemnymi, i to najczęściej testowymi. Na studiach zaocznych i podyplomowych bardzo często do zaliczenia przedmiotu wystarczała sama obecność. Praktyka ta spowodowała, że na studia waliły tłumy, bo jak trafnie ujął to jeden z moich studentów: „teraz studiować może każdy”. Natychmiast się poprawił i dodał: „każdy, komu udało się przebrnąć przez maturę”.
Bez geologii nie ma turystyki
Faktem jest, iż prawie połowa urodzonych w 1989 roku studiuje. Potencjał intelektualny tego rocznika na pewno nie odbiega od potencjału roczników z lat 1969 czy 1949. Na stażu asystenckim uczyłam w zasadniczej szkole dla pracujących, twierdzę, iż wielu moich ówczesnych uczniów obecnie ukończyłoby studia stacjonarne. Umasowienie studiów (gdyż pięciokrotny wzrost liczby studiujących trudno inaczej nazwać) zostało wymuszone zarówno liczbą absolwentów liceów ogólnokształcących, jak i chcących kształcić ich nowych uczelni, a także widmem wzrastającego bezrobocia.
Niestety, kadra nie wzrosła proporcjonalnie do liczby studiujących. Regułą jest praca na więcej niż jednym etacie i ogromna liczba godzin nadliczbowych. Bez nich zresztą większość adiunktów zmuszona byłaby odejść z uczelni z przyczyn ekonomicznych. Przy awansie dydaktyka praktycznie się nie liczy, przesądza o nim rozprawa naukowa oraz jakość i liczba publikacji. Nauczyciel nie ma możliwości na sprawdzanie, czy teoria, którą przekazuje, przyda się w pracy. Rozgrzesza się tym, że wszelka wiedza poszerza horyzonty i realizuje tematykę kursu. Na kierunku matematyka nauczycielska kształci się znawców matematyki wyższej, a nie osoby, które w sposób ciekawy i skuteczny potrafią przekazać jej podstawy. Rezultatem jest trwająca przeszło pół wieku „alergia” Polaków na ten przedmiot. Kilka lat temu nauczycieli zawodu krawców i cukierników, którzy musieli wykazać się dyplomem, aby nie utracić pracy, uraczono matematyką wyższą i obróbką skrawania. Obecnie na studiach drugiego stopnia (tryb zaoczny) pracownikom biur turystycznych serwuje się geologię i filozofię, podczas gdy oni oczekują doskonalenia języków, zajęć z prawa turystycznego, nauki specjalistycznych programów komputerowych.
Naukowcy za żelazną kurtyną
Harmonogramy zajęć układa się do narzuconych z góry terminów z języków i wychowania fizycznego, powoduje to nieracjonalne wykorzystanie sal dydaktycznych, marnowanie czasu i pieniędzy na dojazdy czy dojścia. Zamiast zobowiązać studenta do zdania egzaminu z języka obcego (co umożliwi mu uczestnictwo w kursach prowadzonych przez Uczelniane Studium Języków Obcych) i zaliczenia ćwiczeń w Studium Wychowania Fizycznego, traktuje się go jak chłopa pańszczyźnianego i przywiązuje ściśle do określonej grupy, wyznacza godzinę. Praktyka powyższa narodziła się w PRL-u, na pewno nie uczy ona ani samodzielności, ani odpowiedzialności, których pracodawca oczekuje. Widać ustrój łatwiej zmienić niż przyzwyczajenia.
Świat firm i świat szkół wyższych najczęściej się rozmijają. Firmy wykazują zainteresowanie jedynie wybranymi uczelniami, przede wszystkim ekonomicznymi i technicznymi. Jest to błąd, gdyż na przykład agencje reklamowe powinny pracowników szukać w środowiskach twórców, na uczelniach artystycznych czy uniwersytetach (psychologia, filozofia, polonistyka), a nie ekonomicznych. Nauczyciela akademickiego od świata wiodących firm dzieli żelazna kurtyna, obce są mu zarówno realia, jak i oczekiwania firm. Być może przyczyną są pewnie kompleksy, po 1989 roku tworząc wolny rynek i dowartościowując świat biznesu, zapomniano po prostu o nauce i jej pracownikach.
Demonstracja cwaniactwa
Teoretycznie nauczyciele akademiccy mogliby godziwie zarabiać, opracowując skrypty i podręczniki, są one jednak bardzo, bardzo drogie. Cena związana jest z ich niskim nakładem. Ponieważ są drogie, prawie nikt ich nie kupuje, a więc niechętnie się je wydaje i tak kółko się zamyka. Oferta uczelni, zwłaszcza ta kierowana do studentów, z roku na rok jest mniejsza. Obserwuję to podczas odbywających się corocznie w październiku Targów Książki w Krakowie.
Brak skryptów uczelnianych powoduje, iż pojawiają się ogłoszenia: „Notatki z wykładów sprzedam, streszczenia lektur sprzedam”. Ogłoszeniodawcy, a także wielu ich kolegów, nie widzą w tym nic nagannego. „Jak to, przecież to ona pisała, musiała chodzić na wykłady, a mogła w tym czasie zarabiać. Musiała czytać”. Praktyka ta jest sprzeczna z wielowiekową tradycją wzajemnej pomocy studenckiej. Stanowi demonstrację cwaniactwa: „Jesteśmy przedsiębiorczy, bo nawet na wykładach profesora czy kanonie lektur potrafimy zarobić, a on nie!”.
Statystyczny student nie studiuje, nie siedzi w bibliotece, nie wyszukuje wiedzy, ale po prostu kseruje notatki, ściąga opracowania z internetu i przedstawia je jako referat. Czytanie bowiem to rzecz, której student mieniący się humanistą (dlatego tylko, że nie zna matematyki i biologii) najbardziej unika. Profesor podyktował listę dwudziestu lektur (klasyka) obowiązkowych, grupa zareagowała grobową ciszą. Na korytarzu usłyszał: „I co on z tego będzie miał, że nas tak dołuje?”.
Ostatni bus odjeżdża…
Kserowanie nie tylko zabija książki, można zaryzykować twierdzenie, iż dobija elitę inteligencji, jaką są intelektualiści, pozbawia bowiem dochodu autorów, często emerytów, niszczy wreszcie kulturę związaną z czytelnictwem. Wspaniałym hasłem PWN „taniej niż ksero” nikt, może poza „Zieloną Sową”, się nie przejął, nie zrobiły tego zwłaszcza wydawnictwa uczelniane. W Polsce nie opłaca się być autorem, a już zwłaszcza początkującym, na jednym egzemplarzu książki może zarobić tyle, ile zarobi na nim właściciel hurtowni czy księgarni.
Na kserowanie książek skazani są studenci zaoczni. Zwykle stanowią oni bardzo zróżnicowaną grupę. Im starsi, tym bardziej obowiązkowi. Z reguły dążą do przeniesienia na studia praktyk obowiązujących podczas kursów czy szkoleń w firmach. Wyraźnie cieszą się, gdy dostają materiały lub kiedy wykładający dyktuje im notatkę czy wniosek. Z roku na rok na studiach tych powiększa się liczba osób, które nie dostały się na studia stacjonarne czy wieczorowe lub nie sprostały wymaganiom na nich. Typowa scenka: pierwsze zajęcia z nowego przedmiotu, sala bez nagłośnienia na około 60-70 osób, wykładający nie dysponuje mikrofonem, ma mówić przez cztery godziny. Wszyscy przepychają się, aby zająć miejsca z tyłu. Czy osoby te pragną poszerzyć swoją wiedzę? Dlaczego tu się w ogóle znalazły, skoro tak jawnie demonstrują brak zainteresowania zajęciami? „To właściwie jak będziemy zaliczać, może wystarczy jakaś praca?” – pada pytanie. „Tak, tak, napiszemy pracę” – wtóruje mu pół grupy. Typowe usprawiedliwienia studentów zaocznych: „Muszę iść do pracy, szef nie toleruje moich studiów. Ostatni bus do mojej miejscowości odjeżdża za kwadrans. Chore dziecko zostało z teściem. To już nasza dwunasta godzina zajęć, siedzimy tu od ósmej bez obiadu”.
Recepta
Poziom studiów można bardzo łatwo podnieść, i to bez nakładów finansowych, po prostu wymagając zaliczeń na ocenę z każdego przedmiotu i wprowadzając na studiach stacjonarnych obowiązek chodzenia na wykłady. Praktyka ta jednak spowoduje, iż liczba studentów, jak i kandydatów na pewno się obniży, przeniosą się na uczelnie bardziej liberalne. Mniejsze wymogi to możliwość pogodzenia studiów z pracą lub studiowania dwóch kierunków. Należy pamiętać, iż pracodawca najczęściej wymaga doświadczenia zawodowego i preferuje dwa dyplomy. Liczą się studia podyplomowe, kursy, certyfikaty, dodatkowe uprawnienia. Dwudziestokilkulatek, aby je zdobyć, z reguły musi „oszczędzać się” na studiach.
Na prowincji zarówno władze samorządowe, jak i lokalni pracodawcy faworyzują absolwentów, którzy ukończyli „naszą uczelnię”, czyli znajdującą się w mieście filię lub miejscową szkołę wyższą. Podczas gdy na uczelniach cała administracja ma wyższe wykształcenie, a bywa, iż portierzy też studiują, starosta czy wójt gminy nie musi, radni również. Najgorsze jest to, że nie potrafią oni odróżnić prawdziwej wiedzy i umiejętności od pozorów.
Autor: Dr Antonina Sebesta – nauczyciel akademicki z 30-letnim stażem. Pracuje w Instytucie Filozofii i Socjologii Uniwersytetu Pedagogicznego w Krakowie.
Źródło: Gazeta Wyborcza Kraków